Lutowa wyprawa do tureckiego Kurdystanu była naszą pierwszą objazdową podróżą realizowaną bez samochodu. Czas na małe podsumowanie organizacji logistycznej – transportu, noclegów i wszystkiego, co musieliśmy ogarnąć w czasie pobytu w południowo-wschodniej Turcji.
Turcja południowo-wschodnia, podsumowanie (poprzedni wpis: Berlin, East Side Gallery). Objazdowe wyprawy nie są dla nas żadną nowością, od kilku lat tym stylem podróżujemy po całej Europie, głównie podczas wakacyjnych wojaży na południowe zakamarki starego kontynentu. Ale tym razem zmieniliśmy styl – do Turcji dolecieliśmy samolotem, a 9 dni później mieliśmy odlecieć z miejsca oddalonego o nieco ponad 900 km – najkrótszą drogą. Nasza jednak droga pomiędzy tymi miastami nie była tą najkrótszą – jej rzeczywista długość wynosiła 1670 km, nie licząc kilometrów zrobionych podczas zwiedzania atrakcji dookoła Hatay, Sanliurfy i Van. Pomiędzy Adaną (start) i Van (meta) organizowaliśmy się „transportowo” bez posiadania samochodu, zakładając przede wszystkim przejazdy transportem publicznym.

O tym, że pojedziemy do Turcji drugi raz, wiedzieliśmy już przed wyjazdem na nasz pierwszy, wakacyjny pobyt w Turcji latem 2013 r. Szukając informacji na temat tego kraju na potrzeby letniego wyjazdu, doszliśmy do wniosku, że oprócz tej bardziej cywilizowanej, zachodniej części, musimy też zobaczyć tę rzadziej uczęszczaną, wschodnią, przy granicy z Syrią czy Iranem. Byliśmy tak silnie do tego pomysłu przekonani, że już w czerwcu ubiegłego roku mieliśmy kupione bilety na lutowe loty (jeśli myślicie, że to ogromne wyprzedzenie, to informujemy, że na luty 2015 r. bilety lotnicze mamy kupione już od kilku tygodni, a dopiero zaczyna się maj :-)).
Oczywistość, na którą długo przy planowaniu wyjazdu nie zwracaliśmy uwagi, a która „olśniła” nas dopiero jakieś 2 tygodnie przed wylotem, to pora roku, w której wyjeżdżamy. Otóż pierwotny plan zakładał przemieszczanie się pomiędzy poszczególnymi miastami: Adana – Hatay – Gaziantep – Sanliurfa – Diyarbakir – Midyat – Mardin – Dogubeyazit – Van w cyklu: rano wymeldowywujemy się z hotelu, idziemy na autobus, dojeżdżamy do kolejnego miasta, zwiedzamy zaplanowane atrakcje, śpimy w hotelu i rano tak samo do kolejnego miasta.
Zapomnieliśmy tylko, że jedziemy w lutym, czyli że… dni są o wiele krótsze, a ściemniać zaczyna się w okolicach godz.17-tej. W związku z czym w wymyślonym przez nas cyklu do kolejnych miast dojeżdżać będziemy koło godz.13-14 lub nawet później. I zanim znajdziemy hotel i się w nim zameldujemy, to może już nic nam nie zostać na zwiedzanie… Szybko więc musieliśmy przestawić plany na cykl: wyjeżdżamy z aktualnego miasta po południu, dojeżdżamy do kolejnego wieczorem, szybki wieczorny spacer „zapoznawczy”, spanie, a rano do popołudnia właściwie zwiedzanie. W tym cyklu na zwiedzanie z reguły mieliśmy (uwzględniając wcześniej śniadanie w hotelu) godziny 8-16, czyli już spokojnie da się coś zobaczyć. Warto o takich niuansach pamiętać, niby różnica w cyklu jest kosmetyczna, ale jaka różnica w czasie dostępnym na zobaczenie świata, w którym przebywamy.
Loty
Turcja ma silnie rozwiniętą sieć lokalnych, krajowych lotnisk, do których prawie zawsze można dolecieć z Ankary lub Stambułu. Zdecydowanie najpopularniejszym przewoźnikiem na krajowych trasach wewnątrz Turcji jest Pegasus, który od czasu do czasu robi dość atrakcyjne promocje – i na taką właśnie promocję trafiliśmy w czerwcu – za loty krajowe płaciliśmy po 29,99 TL (trochę ponad 45 zł) za osobę w jedną stronę.


A że Pegasus dolatuje także do Turcji np. z Berlina, to skompletowaliśmy na jednym bilecie trasy:
- Berlin – Stambuł – Adana
- Van – Stambuł – Berlin

Trasy pomiędzy Berlinem a Stambułem nie były już żadną promocją, ale jeden bilet w jednej linii ma swoje plusy, o których większość pewnie już wie. Ważne było też to, że pomimo że Pegasus jest tanią linią lotniczą, to w cenie biletu jest bagaż rejestrowany. Na liniach międzynarodowych limit wagi to 20 kg, na liniach krajowych 15 kg – ale jeżeli lecicie na jednym bilecie lotem międzynarodowym, a potem przesiadacie się na lot krajowy – także na tym drugim obowiązuje limit 20 kg na osobę.
Z lotami nie było żadnych niespodzianek ani negatywnych odczuć, wszystko raczej w standardzie, pomijając specyficzny klimat podróżowania w samolocie pełnym tureckich rodzin z dziećmi. Ale to też nic negatywnego. Samoloty na lotach krajowych (oba) leciały z pełnym obciążeniem pasażerskim, wypełnione na „full”.
Jedyną niespodzianką był… brak naszego bagażu po przylocie do Adany. Ale dość szybko okazało się, że został przewieziony z terminala krajowego na międzynarodowy, gdzie jako przybywający z zagranicy musiał przejść kontrolę celną. Po niewielkim zamieszaniu podstawiono nam busa, który wygodnie zawiózł nas do tegoż terminala po bagaż.
Hotele
Jako że lądowaliśmy w Adanie późno w nocy (przed północą), pierwszy nocleg w tym mieście zarezerwowaliśmy sobie przez internet jeszcze z Polski. I to miał być jedyny nocleg „robiony” przez internet, reszty mieliśmy sobie szukać w każdym kolejnym mieście już na miejscu. Ale w praktyce zrobiliśmy tak tylko raz – w kolejnym po Adanie odwiedzanym mieście – w Hatay, a potem zrezygnowaliśmy z tej strategii, żeby nie tracić w krótkie lutowe dni dodatkowo czasu na szukanie hoteli i negocjowanie cen z właścicielami. Wygoda wygrała. Aczkolwiek nie szukaliśmy po kryterium standardu, podstawowym czynnikiem pozostała cena i bliskość centrum. I tak po kolei:
- Adana – wynajęty przez internet Unver Hotel, polecany w sieci, a nawet przez Lonely Planet jako „budżetowy” okazał się całkowitą klęską. Pokój przypominał krajobraz po bitwie, dziury po śrubach w ścianie, odpadające klamki, półtora (dosłownie) wieszaka w szafie i przede wszystkim: lodowata woda w kranach i pod prysznicem (ciepła poleciała po ok.10 minutach czekania) i totalny brak ogrzewania w pokoju (temperatura w nocy w lutym spada do lekko poniżej zera), strasznie biedne śniadanie rano – to wszystko sprawiło, że Turcja przywitała nas trochę koszmarnie; Nie wart swojej ceny (ok.90 TL za noc za 2-osobowy pokój);
- Hatay (Antakya) – jedyne miasto, gdzie w nocy szukaliśmy na własną rękę hotelu. W samym centrum znaleźliśmy Mozaik Hotel, gdzie najpierw zaśpiewano 190 TL za noc, by ostatecznie zjechać do 120 TL (na setkę już nie poszli, nie pomogło nawet ostentacyjne wyjście z hotelu podczas negocjacji :-)). Standard zdecydowanie wyższy – ciepły pokój i ciepła woda uczyniły z nas szczęśliwych ludzi. Tylko telewizora obsłudze nie udało się uruchomić…;



-
Gaziantep, Yunus Hotel Gaziantep – Yunus Hotel, który rozczulił nas swoimi obrobionymi pieczołowicie w Photoshopie zdjęciami na Booking.com – jest tam zdjęcie wolnostojącego budynku hotelu, podczas gdy w rzeczywistości jest on gęsto otoczony innymi hotelami 🙂 Ale poza tym, bardzo przyzwoity standard, dobre śniadanie, no i położony w sercu starej dzielnicy miasta. Cena noclegu to 70 TL za pokój;
- Sanliurfa – położony bardzo blisko Gölbasi Parki i jeziora z karpiami Balıklı Göl hotel Urhay Hotel, w zasadzie bez absolutnie żadnych zastrzeżeń. Plusem niezwykle widowiskowy kamienny budynek oraz wewnętrzny dziedziniec. Koszt noclegu to 100 TL za pokój;
- Diyarbakir – bardzo przyjemny Köprücü Hotel przy samej granicy starówki w Diyarbakir, bez absolutnie żadnych zastrzeżeń, koszt noclegu: 80 TL za pokój;
- Midyat – Shmayaa Hotel, zdecydowanie najlepszy hotel (choć i nie najtańszy, ale warty ceny), w jakim spaliśmy podczas całej podróży. Usytuowany w 1600-letnim pałacu, odnowionym kilka lat temu, z niezwykle klimatycznymi pokojami i łazienkami w wysokim standardzie (ogrzewanie podłogowe w lutym – mniam). No i to śniadanie – jedyne prawdziwe tureckie śniadanie, jakie zjedliśmy kiedykolwiek w Turcji. A miejscówka ? Serce starej dzielnicy Midyat. Rewelacja, jedyny minus to brak parkingu. Pokój za 130 TL, choć w sezonie zapewne jest dużo droższy;



- Mardin – także nie najtańszy, ale świetnie usytuowany prawie przy głównej ulicy starego miasta hotel Antik Tatlidede Konagi, ze świetnym tarasem i widokiem na twierdzę. Jedno miejsce parkingowe na cały hotel (!), śniadanie w normie, koszt noclegu 110 TL za pokój;
- Van – Mirva Hotel, ostatni nasz nocleg w Kurdystanie, zarezerwowany zmodyfikowaną metodą – sprawdzona cena na Booking.com, bez rezerwacji – i podejście do hotelu z pytaniem o cenę pokoju. Cena na miejscu okazała się niższa niż na Booking.com, nocleg kosztował nas 90 TL. W samym sercu miasta. Standardowo – czyli nie zapamiętaliśmy ani większych plusów, ani minusów. Ale że hotele są od spania, a nie od zapamiętywania – polecamy.



Autobusy
Autobusy publiczne od początku miały być i były podstawowym środkiem naszego transportu po południowo-wschodniej Turcji. To chyba „narodowy” środek transportu Turków na dalszych odległościach (na mniejszych królują oczywiście dolmusze, czyli mniejsze busy). Każde odwiedzane przez nas miasto posiadało swój, z reguły bardzo rozbudowany dworzec autobusowy („otogar”), co ciekawe umiejscowiony najczęściej daleko poza centrum miasta, także do samego dworca trzeba czymś z centrum dojechać – najtaniej dolmuszem, ale taksówki często są wygodniejsze, a i niespecjalnie drogie.
Sama organizacja transportu autobusowego w Turcji jest dość specyficzna, i po prostu musieliśmy się jej nauczyć, co już w chwili próby pierwszego wyjazdu (Adana – Hatay) kosztowało nas trochę pieniędzy i kilka godzin stania na dworcu. Ale o tym za chwilę, na początek fundamentalna sprawa: w Turcji nie ma jednego państwowego PKS-u – na dworcach z reguły jest kilkadziesiąt zatoczek (peronów), a każdy „na sztywno” przypisany jest jednej z wielu operujących w różnych kierunkach prywatnych kompanii autobusowych. Kupując bilet kupuje się go od określonego przewoźnika (nie da się pojechać innym) i na określoną godzinę. Na bilecie podany jest też peron, z którego autobus odjeżdża. Bałagan polega na tym, że żaden dworzec autobusowy nie ma jednego, wspólnego rozkładu jazdy – każdy przewoźnik ma swój własny, tylko dla swoich autobusów i swojego peronu. Jak się odnaleźć w tym bałaganie ? Napiszemy za chwilę.



Wracając do naszej nauki „obsługi” tureckich autobusów. Otóż przez obsługę hotelu w Adanie zostaliśmy skierowani do biura turystycznego w centrum, które sprzedawało (jako pośrednik) również bilety autobusowe. Kupiliśmy je sobie wygodnie rano na autobus o godz.17-tej i niczym nie zaniepokojeni udaliśmy się na zwiedzanie miasta.
Na dworzec dojechaliśmy grubo przed godziną odjazdu autobusu (16:15), grzecznie poczekaliśmy, tyle że… autobus nie przyjechał. Przekonani, że to pewnie jakiś przelotowy i złapał opóźnienie na trasie, postaliśmy tak jeszcze ponad godzinę po czasie odjazdu… i nic. Gdy już raczej byliśmy pewni, że z autobusu nici, trzeba było zacząć szukać kogoś, kto powie nam o co chodzi. Każdy przewoźnik ma na dworcu swoje biuro (w zasadzie kasę, służącą do kupowania biletów), więc bez problemu znaleźliśmy „swojego”. Czterech panów przy jednym komputerze pooglądało nasze bilety, pomachali rękami i poczęli powtarzać jedno słowo, a widząc brak zrozumienia (oczywiście żaden w ząb nie rozmawiał po angielsku) słowo to wypisali mi na bilecie: „iptal”. Google podpowiedziało: „anulowany”. Super.
I teraz nauka. O ile dobrze zrozumieliśmy rozmowę na migi, bilety pewnie moglibyśmy oddać i odzyskać kasę, ale w biurze w którym je kupiliśmy, czyli w centrum Adany, parę kilometrów od dworca. A na dworcu mogliśmy sobie nimi… , po czym pozostało tylko kupienie nowych. 2 x 25 TL szlag trafił, ale my zyskaliśmy naukę – autobusy na większości tras kursują tak często, że nie warto ich kupować „na mieście”. Przychodzi się na dworzec i kupuje bilety na autobus, który jako pierwszy odjeżdża w pożądanym kierunku. Przewoźnik nie ma znaczenia. A jak znaleźć ten autobus, co zaraz odjeżdża, skoro nie ma żadnego rozkładu jazdy. Nie trzeba go szukać – sam nas znajdzie 🙂 Wystarczy przejść przed rzędem biur poszczególnych przewoźników, przed każdym stoi naganiacz, który wykrzykuje nazwy miast, do których autobusy zaraz odjeżdżają. Tym sposobem już później trafialiśmy na dworce i z reguły od razu wsiadaliśmy do jakiegoś autobusu, który zaraz startował.






A w Adanie spędziliśmy na dworcu bite 4 godziny, zanim w końcu wsiedliśmy do autobusu do Hatay. Małym plusem była dla nas okazja do oglądania (przez całe 4 godziny) i słuchania niesamowitego jazgotu fujarek i bębenków – na większości peronów trwały nieznane przez nas do tej pory „obrzędy” rodzinne, których bohaterami byli młodzi mężczyźni z chustami w tureckich barwach na plecach, odprowadzani do autobusów przez niezwykle liczne grono rodzinne. Całość uświetniały dość widowiskowe tańce, śpiewy i piski, a „ekipy” zmieniały się jak w kalejdoskopie.
W sumie przez te 4 godziny przewinęło się na pewno kilkadziesiąt takich korowodów, każdy bliźniaczo podobny pod względem zachowania do poprzedniego, a przez większość czasu równocześnie trwało kilka takich „imprez” na różnych peronach. Ten „folklor” oglądaliśmy regularnie na każdym tureckim dworcu aż do Diyarbakir, już w Adanie zaczynając się domyślać, co jest jego sensem. Upewnił nas taksówkarz w Sanliurfie – tak wygląda w Turcji obrządek żegnania poborowych, idących do wojska.
A’propos kupowania z wyprzedzeniem biletów autobusowych – jest jeden ważny wyjątek – trasy długodystansowe (autobusy nocne). Jedną z nocy w Turcji spędziliśmy w autobusie jadącym z Diyarbakir do Dogubeyazit (prawie 500 km drogi w dość wysokie góry – Dogubeyazit leży ponad 1600 m n.p.m., jazda trwa prawie 10 godzin) – na takie trasy decydowanie warto kupować bilety z wyprzedzeniem, bo z reguły jeżdżą na nich autobusy rzadziej (na opisywanej przez nas trasie jeżdżą 3 kursy na dobę) i biletów może zwyczajnie zabraknąć tuż przed wyjazdem. My bilety w Diyarbakir kupiliśmy w niedzielę na wtorkowy wieczór (po czym pojechaliśmy sobie na objazdówkę Diyarbakir – Midyat – Mardin – Diyarbakir, by wrócić na odjazd autobusu).
Jeszcze jedna ważna informacja. O ile na prawie wszystkich trasach, na których jechaliśmy (Adana – Hatay: 3,5 godziny, Hatay – Gaziantep: 5 godzin, Gaziantep – Sanliurfa: 2 godziny, Sanliurfa – Diyarbakir: 2,5 godziny), autobusy kursują bardzo często, z reguły co godzinę, to była dwa wyjątki: wspomniany już kurs Diyarbakir – Dogubeyazit: 10 godzin (a właściwie Diyarbakir – Igdir, Dogubeyazit było jednym z przystanków po drodze), na którym było sporo kursów, ale na pewno mniej niż raz na godzinę oraz autobus Dogubeyazit – Van: 3 godziny, na której to trasie jest 5 kursów dziennie, i co bardzo istotne (i zaskakujące), ostatni z nich odjeżdża z dworca w Dogubeyazit już o godzinie 14:00 (do Van wozi z dworca w Dogubeyazit tylko jeden przewoźnik). Później kursów do Van już nie ma, choć można spróbować złapać coś z przystanku dolmuszy w centrum miasta.
Autobusy i ich jakość w Turcji to osobna historia. Królują nowoczesne Mercedesy o wysokim standardzie podróży, a podróżni mają w większości z nich do dyspozycji ekrany LCD o różnej funkcjonalności, w zależności od tego, jaki „trafi” się autobus. Od ograniczonej do oglądania naziemnej TV po pełne filmy VOD, kamerę z przodu autobusu, muzykę do słuchania (słuchawki każdy pasażer ma na wyposażeniu) aż gry komputerowe (ekrany dotykowe, graliśmy m.in. w Angry Birds) czy dostęp do Internetu. Jedną z tras pokonywaliśmy autobusem z wbudowanymi aplikacjami Facebooka, Twittera i YouTube’a.
Podczas każdej podróży podawana jest ciepła herbata, a we wbudowanej we wnętrzu lodówce zawsze jest wbród wody mineralnej – dostępnej oczywiście gratis. Ręce można umyć specjalnym płynem i chusteczkami, które także obsługa rozdaje gratis. Osobnym elementem jest traktowanie pasażerów, dbałość o nich. Po wyruszeniu w każdą z tras chłopak z obsługi autobusu (zawsze był drugi człowiek oprócz kierowcy na pokładzie) spisywał kto z jakiego numeru siedzenia gdzie wysiada – i pilnował, by pasażer nie przegapił swojego przystanku.
Na nocnej trasie Diyarbakir – Dogubeyazit autobus miał nocny przystanek w wysokich górach, w małej miejscowości, której nazwy nigdy nie poznaliśmy. Postój trwał ok. pół godziny, a po jego zakończeniu obsługa sprawdziła każde siedzenie i każdego pasażera, licząc ich czy wszyscy są. Na brakujących czekano, a gdy uporczywie się nie pojawiali, poszukano ich w budynku dworca do skutku – aż wszyscy z powrotem zasiedli na swoich miejscach. Mieliśmy szybkie porównanie w drodze powrotnej, w Berlinie i autobusie naszej „topowej” marki – Polski Bus, gdzie po dłuższym postoju na lotnisku Schoenefeld nikt nie zainteresował się, czy wszyscy pasażerowie wrócili na swoje miejsca. Wśród pasażerów natychmiast pojawiły się opowieści o przypadkach „zgubienia” pasażerów – a przecież w środku są ich bagaże, ubrania, być może dokumenty…
Ceny przejazdów autobusami w Turcji są w miarę przystępne – wszystkie mieściły się w przedziale 20-30 TL za osobę, za wyjątkiem wspomnianego wyżej nocnego autobusu Diyarbakir – Dogubeyazit – na tej trasie bilet kosztował 60 TL.
Wypożyczanie samochodu
Nigdy w życiu nie wypożyczaliśmy samochodu z wypożyczalni. Ale że w niektórych miastach, które zamierzaliśmy zwiedzić, sporo atrakcji mieściło się poza ich granicami, zdecydowaliśmy się przetestować tureckie wypożyczalnie. Zeby zbytnio nie przesadzać z szaleństwem, zdecydowaliśmy się na markową ogólnoświatową sieć Avis, co wg nas gwarantowało cywilizowany standard obsługi, a przede wszystkim samochodów. Trafiliśmy na promocję obniżającą cenę wynajmu do 120 zł za dobę we wszystkich wypożyczalniach Avis na terenie Turcji, więc poszliśmy po całości, rezerwując samochody w czterech lokalizacjach: Hatay, Sanliurfa, Van i Diyarbakir. Tylko w tym ostatnim wynajem opiewał na 2 dni, reszta do zaledwie kilkugodzinne wypożyczenia (z reguły godziny 9-16), choć i tak płatne były wg całodniowej stawki.

Samochody rezerwowaliśmy z wyprzedzeniem przez internet, na stronie internetowej sieci Avis, bez żadnych pośredników. Standardem jest możliwość cofnięcia rezerwacji do 48 godzin po jej dokonaniu, ale sporym utrudnieniem jest konieczność ubiegania się o zwrot zapłaconej kwoty listownie, u polskiego przedstawiciela Avis w Warszawie. Nie wiemy, kto to wymyślał, ale zdecydowanie zapomniał o XXI wieku. Teraz trochę o tym, jak w praktyce wyglądało odbieranie zamówionych samochodów:
- Hatay – na stronie Avis dostępne są dwie lokalizacje wypożyczalni – na lotnisku i w mieście. Wybraliśmy tą miejską, która okazała się leżeć… 7 km za miastem, a jej adres brzmiał: 7-my kilometr ulicy jakiejśtam – nie trafił do niej nawet taksówkarz, który pobłądził, za co oczywiście zapłaciliśmy wg licznika. Sama wypożyczalnia okazała się salonem samochodowym Peugeota, bez żadnych oznaczeń Avis. Sytuację poprawiła obsługa, do której oddelegowano zdaje się syna właściciela. Syn miał na oko… 12-13 lat i posłużyliśmy mu za sparingpartnerów do ćwiczeń z angielskiego, a do „obowiązków” podszedł niezwykle poważnie i profesjonalnie. Momentami ciężko się było powstrzymać od uśmiechu. Dodatkowy plus: okazało się, że w mieście jest jeszcze jedna wypożyczalnia Avis (niedostępna na stronie), w samym centrum i możemy tam oddać samochód, oni wszystko pomiędzy sobą załatwią. Minus: brak zamówionego Forda Fiesty – bierzemy Fiata Lineę ze słabym silnikiem i nie marudzimy. Na naszych oczach samochód jest myty. Zaskoczenie: do wypożyczenia żądają podania TURECKIEGO numeru telefonu – jakież szczęście, że w Adanie w pierwszy dzień podróży zdecydowaliśmy się kupić turecką kartę SIM sieci Turkcell z pakietem internetowym (o tym niżej);
- Sanliurfa – wypożyczalnia w mieście znów jest na obrzeżach miasta. Odbieramy samochód 3 godziny po czasie, a mimo to nie ma go na miejscu. Gdy podjeżdża, nie ma w nim dokumentów. Podstawiony drugi ma pusty bak i „obsraną” przez ptaki przednią szybę. Udaje się nam wymóc zatankowanie auta, reszta bez przygód. Nie potrzebują tureckiego numeru telefonu, a zamiast Forda Fiesty dostajemy wypasionego, nowiutkiego Forda Focusa (rocznik 2013, przebieg 25 tys.);

- Diyarbakir – tu znów mamy problemy ze znalezieniem wypożyczalni, choć jest w miarę blisko centrum. Nie pomaga nawet taksówkarz, dopiero przygodnie zapytany człowiek krąży z nami po okolicy, aż trafiamy do wypożyczalni. I tu niespodzianka – na drzwiach wypożyczalni wisi… kłódka, choć jesteśmy dokładnie o czasie. I następna niespodzianka – przy ulicy w samochodzie czeka na nas właściciel – okazuje się że jest niedziela i wypożyczalnia jest nieczynna (o czym kompletnie nie wspominała strona internetowa sieci Avis przy rezerwacji) – ale człowiek ów załatwił wcześniej temat i oto wiezie nas do punktu Avis na lotnisku w Diyarbakir (gratis, swoim prywatnym samochodem), który przejmie nasze „zamówienie”. Reszta bez przygód, też telefonu tureckiego nie potrzebują. Jest zamówiona Fiesta, też nówka (rocznik 2013);
- Van – pięknie i wygodnie umiejscowiony punkt Avis w centrum miasta, ale nie mają w ogóle Fiest, choć strona internetowa zamówienie na Fiestę przyjęła. Wsiadamy w samochód jednego z pracowników i jedziemy… tak, na lotnisko, gdzie mają Fiesty 🙂 Zadnych innych zaskoczeń, samochód możemy oddać także na lotnisku, co imponująco ułatwia nam odlot w drogę powrotną (nie musimy dojeżdżać na lotnisko z centrum);

Generalnie jesteśmy zaskoczeni na plus, spodziewaliśmy się mimo wszystko większych niespodzianek. Choć żadna z wypożyczalni nie trzymała jednolitego standardu, to wszystkie problemy można raczej nazwać lokalnym folklorem, jak utrudnieniami. Wszędzie starano się nam maksymalnie pomóc, pokazać drogę do atrakcji poza miastem, dowieźć jeśli trzeba do innego punktu sieci. A przede wszystkim nie było żadnych problemów (i żadnych dodatkowych opłat) przy chęci oddania samochodu w innym punkcie sieci w tym samym mieście – strona internetowa za takie machinacje żąda słonej dopłaty. A można się po prostu dogadać na miejscu.
Internet mobilny
Pomysł kupienia tureckiej kart SIM w salonie Turkcell w Adanie okazał się wręcz zbawienny w trakcie naszej podróży. Naprawdę warto zainwestować pieniądze i czas, by móc mieć podczas takiej objazdówki internet w telefonie. Piszemy o inwestycji w czas, bo zakup przedpłaconej (prepaid) karty komórkowej w Turcji nie to jest byle jaka operacja. Nie da się jej wykonać w byle jakim punkcie sprzedającym usługi sieci komórkowej – trzeba udać się do salonu firmowego, gdzie musimy się wylegitymować paszportem – karta SIM zostanie na nas zarejestrowana w systemie i dopiero wtedy (oraz oczywiście po zapłacie odpowiedniej kwoty) będzie bezproblemowo działała.
Dla tych, którzy nie wiedzą, ze względu na „zagrożenie terrorystyczne” Turcja nie pozwala na używanie tureckich kart SIM w telefonach kupionych poza tym krajem. Kupiona na bazarze karta, włożona do kupionego w Polsce telefonu teoretycznie powinna działać maksymalnie 28 dni, ale ze znalezionych przez nas opinii wynika, że przestaje działać losowo, w różnym czasie, po 2, 7 czy 14 dniach. I co istotne – podobno numer IMEI takiego telefonu jest blokowany – i nigdy już z turecką kartą w Turcji nie zadziała. „Lekarstwem” jest przejście oficjalnej procedury zakupu w salonie wraz z rejestracją karty SIM na dane z paszportu. Nie kosztuje to nic dodatkowo, a gwarantuje działanie telefonu i usług wykupionych na karcie. Sama karta wraz z pakietem 2 GB internetu kosztowała nas ok.70 TL (mniej więcej po połowie: aktywacja karty i pakiet danych, aktywny przez 30 dni). Lokalnym folklorem była dziewczyna, wkładająca SIM do mojego iPhone’a za pomocą własnego… kolczyka (jako bolca do otworzenia gniazda karty).




Internet w telefonie przydawał się w Turcji dosłownie co chwilę. Od wspomnianej wypożyczalni w Hatay, gdzie zażądano od nas tureckiego numeru telefonu (tu akurat przydała się sama karta SIM, nie internet) po umożliwienie orientacji w terenie w każdym z miast, aż po funkcję nawigacji samochodowej w momencie, gdy poruszaliśmy się autem. Przez internet też szukaliśmy jadąc autobusem noclegu w mieście, do którego zmierzaliśmy. Generalnie, bez tej karty SIM byłoby dużo ciężej, szczególnie z jazdą samochodem po zaułkach podrzędnych tureckich dróg w Kurdystanie, pod granicą z Syrią czy Iranem.
Podsumowanie
Generalnie cały plan zwiedzania został przez nas zrealizowany – nie licząc miejsc, które okazały się zamknięte lub remontowane przed sezonem. W ciągu 8 dni spędzonych w południowo-wschodniej Turcji przebyliśmy 1.670 km pomiędzy Adaną i Van, od wybrzeża Morza Sródziemnego po wysokie (ponad 5 tys. metrów) szczyty Araratu. Jedynie 340 km przejechaliśmy samochodem, resztę trasy zrobiliśmy transportem publicznym (autobusami). Dodatkowo przejechaliśmy ok.250 km nie wliczone do trasy, podczas objazdu atrakcji rozmieszczonych dookoła Hatay, Sanliurfy i Van.
Podróż wypełniły dodatkowo – walentynkowy poranek w azjatyckiej części Stambułu oraz zwiedzanie pałacu Charlottenburg oraz muru berlińskiego (East Side Gallery) w Berlinie, skąd odlatywaliśmy i gdzie przylatywaliśmy.
Zobaczyliśmy tę część Turcji, gdzie turysta nadal jest wydarzeniem i gdzie pomoc przybyszom i pozostawienie dobrego wrażenia u nich jest ważniejsze od zarobku. Gdzie pyta się, w czym pomóc, zanim padnie prośba o pomoc. Gdzie turysta pytający o drogę otrzymuje odpowiedź od razu od wszystkich w zasięgu głosu, bo wszyscy chcą tak samo bardzo pomóc. Gdzie religia i związana z nią kultura bycia i życia jest dużo ważniejsza niż w „cywilizowanej”, zachodniej części Turcji. Gdzie jest ta prawdziwa, autentyczna, nie skażona dziesiątkami milionów turystów gotowych płacić za wszystko wszystkim, tradycyjna Turcja. Choć i tu (np. do Harran) widać już „ślady” masowej turystyki, na przykładzie dzieci nauczonych kilku zdań po angielsku, za wypowiedzenie których od razu żądają zapłaty. Ktoś im najwidoczniej te pieniądze w sezonie daje, skoro biegają za każdym napotkanym turystą.
W wschodniej Turcji nie da się wtopić w tłum – ubiorem, kolorem włosów i skóry od razu wyróżniamy się w każdym miejscu, w którym się znajdujemy. Widać, że wzbudzamy ciekawość, często wzbudzamy automatyczną chęć rozmowy i jesteśmy po prostu zaczepiani na ulicy – a to przez uchodźców z Syrii, którzy chcą powiedzieć coś o sobie, a to przez mieszkańców celem ostrzeżenia przez niebezpieczeństwem (Diyarbakir), a to po prostu by porozmawiać. Najczęściej konwersację rozpoczyna obsługa w restauracjach, siłą rzeczy mająca do tego najlepszą okazję. Często przyłączają się inni goście lokalu, w którym jemy. Trzeba przyzwyczaić się, że choć teoretycznie to my przyjechaliśmy oglądać interesujące nas atrakcje, to dla miejscowych sami jesteśmy sporą atrakcją. Dla nich honorem i przyjemnością jest rozmowa z przybyszami, a już niejako wyróżnieniem – możliwość pomocy, przysługi czy nawet wręczenie drobnego prezentu (np. w postaci słodyczy – też przypadek z Diyarbakir).
Jak ważne i honorowe dla Kurdów (bo to z nimi mieliśmy najczęściej do czynienia) jest to, by przybysz wyjechał zadowolony, pokazała nam „akcja” z przebukowaniem biletu autobusowego do Van na dworcu w Dogubeyazit – opis znajdziecie tutaj. Pomoc obcym jest wpisana w obowiązki miejscowych, potrafią się mocno pokłocić, by wywalczyć turyście nawet drobną i z pozoru dającą się pominąć przysługę. Turysta nie ma prawa zabrać ze sobą żadnych złych wspomnień. I nie jest to związane z jakąkolwiek formą oczekiwania korzyści materialnej – wschodnia Turcja gościnność ma wpisaną w naturę, i to gościnność w formie całkowicie naturalnej, nie podszytej komercją.
Szczególnie interesujący jesteśmy dla dzieciaków, które w sposób naturalny najszybciej łamią własne opory i wygrywa ciekawość. Dzieci często kręciły się wokół nas na ulicach miast, w czasie jazdy autobusami czy podczas posiłków w restauracjach. Potrafiły się do nas przysiadać, odchodząc od własnych rodziców i próbując „dogadać” się z nami lub po prostu przy nas posiedzieć.
Jednym zdaniem – wróciliśmy zauroczeni wschodnią Turcją. Jeśli chcecie zobaczyć świat pełen historii i zabytków, nie zepsuty postanowieniem opróżnienia kieszeni każdego przybysza, świat, w którym by zobaczyć największe atrakcje nie trzeba przepychać się łokciami z tysiącami innych turystów, świat gdzie wszystko można robić wolniej, spokojniej, bez pośpiechu, tłoku, a za to w otoczeniu przyjaznych, chętnych do interakcji ludzi – wschodnia Turcja jest dla Was. Odłóżcie na półkę bajki o niebezpieczeństwach, terrorystach i zagrożeniach – jeśli macie choć drobne obawy, to po prostu pomińcie Diyarbakir (tylko tam byliśmy ostrzegani przez miejscowych przed złodziejami i napadami). Śmiemy twierdzić, że wschodnia Turcja to miejsce bezpieczniejsze niż większość polskich miast.
Więcej zdjęć, dotyczących transportu i noclegów w tureckim Kurdystanie znajdziecie na osobnej stronie naszego bloga.
Gratuluję świetnej podróży i bardzo dobrze napisanej relacji. Szczegółowość i ilość przydatnych informacji na temat podróżowania po wschodniej Turcji bije na głowę wszystko co można przeczytać w przewodnikach dostępnych w Polsce. Świetne ilustracje! Widać, że poprzedzający wyprawę research zrobiliście bardzo dokładnie. Przygotowując własną podróż w te regiony w dużej mierze oparłem się o Wasze doświadczenia i rady z wątku „logistyka podróży”, dzięki wielkie! Pozwolę sobie w komentarzach dopisać parę zdań własnych doświadczeń z tych miejsc, aby przyszli podróżujący mieli je w jedym miejscu. Pozdrawiam serdecznie!