Doğubeyazıt, około 70-tysięczne miasto, położone w najdalej na wschód wysuniętym dystrykcie Turcji, było przedostatnim przystankiem na naszej trasie po południowo-wschodniej Turcji. Celem były atrakcje położone dookoła miasta.
Turcja południowo-wschodnia, dzień 8 (poprzedni wpis: Historia jednego spaceru w Diyarbakir). Doğubeyazıt pierwotnie nie było punktem naszej podróży, znalazło się na jej mapie niemal w ostatniej chwili, gdy okazało się, że skrócimy planowany na 2 dni pobyt w Adanie do jednej doby i dzięki temu mamy do zagospodarowania jeden dzień. Wahań nie było w ogóle – jedziemy do Doğubeyazıt – Ararat był wystarczającym magnesem.
Do Doğubeyazıt jechaliśmy rejsowym autobusem z Diyarbakir. Nocnym autobusem – spędziliśmy w nim noc, jadąc 10 godzin. Doğubeyazıt miało też być jedynym punktem na mapie naszej podróży, w którym nie mieliśmy planowanego noclegu – jeszcze tego samego dnia chcieliśmy pojechać dalej.
Doğubeyazıt, które dziś można zobaczyć, to bardzo młode miasto, ale jednocześnie z niezwykle długą, barwną i niestety często tragiczną historią. Jak to możliwe ? Możliwe – Doğubeyazıt powstało w 1930 r., nazwa oznacza ni mniej ni więcej, tylko „wschodnie Beyazit”, ku pamięci Beyazit – miasta położonego nieco na zachód, zniszczonego przez armię turecką podczas tłumienia jednego z kurdyjskich powstań w 1930 r. Ze „starego Beyazit” praktycznie nic do dziś nie zostało. Ale jeśli patrzeć na historię miasta, biorąc pod uwagę i Beyazit i Doğubeyazıt, to jest już o czym czytać.




Najstarsze odnalezione w Doğubeyazıt pozostałości datowane są na czasy królestwa Urartu (czyli mniej więcej VIII – VII w. p.n.e.). Turkowie pojawili się tu dopiero w XI w., a w wieku XVI nastały czasy Imperium Osmańskiego, które przemianowało miasto na ostatnią używaną nazwę – Beyazit (wcześnie miasto nazywało się Daroynk). Pierwotna nazwa była armeńska, ale Ormianie wynieśli się z miasta, gdy zostało one opanowane przez Rosję pod koniec XIX w. Potem populacja była już niemal wyłącznie kurdyjska.
Dziś niemal 70-tysięczne Doğubeyazıt nie ma praktycznie żadnych atrakcji turystycznych w granicach administracyjnych miasta. Nie jest też miastem ładnym. W zasadzie ciężko znaleźć tu coś atrakcyjnego, poza specyficznym uczuciem napięcia, gdy widzisz Kurdów, a obok ogromne jednostki wojskowe Turcji, z wystawionymi na widok czołgami i opancerzonymi transporterami, gdy widzisz odgrodzone murem i drutem kolczastym osiedla rodzin żołnierzy tureckich. Siły wojskowe są tu zdecydowanie bardziej widoczne niż nawet w Diyarbakir. Częściowo zapewne też przez bliskość granicy z Iranem, do której z miasta jest nieco ponad 30 km.
Do Doğubeyazıt dotarliśmy autobusem ok. godziny 6:00, wcześniej szokując się temperaturą, pokazywaną przez wyświetlacz w autobusie – nad ranem dochodziła nawet do -13 stopni. Dworzec autobusowy w Doğubeyazıt jest zwykłym, niewielkim pawilonem, oddalonym od centrum miasta o ok.2 km. Pomimo wczesnej pory udało się zjeść wewnątrz śniadanie (herbata / kawa + jakiś rodzaj nadziewanej bułki – całość dla dwóch osób za kilka dosłownie lir). A potem trzeba było zacząć się rozglądać za transportem, który przewiezie nas do upatrzonych przez nas miejsc. Warto bowiem wiedzieć, że atrakcji dookoła miasta jest kilka, ale niestety za wyjątkiem pałacu Ishak Paszy, do którego można dojechać dolmuszem, nie da się do nich dojechać transportem publicznym, a odległość (nawet do 30 km) wyklucza pieszą wędrówkę. Pozostają więc taksówki, które poleca m.in. przewodnik Lonely Planet, podając cenę 120 TL jako sensowną za objechanie okolic Doğubeyazıt. I tu następuje:
Scenka rodzajowa nr 1: Negocjacje ceny taksówki. Podchodzimy do jednego z taksówkarzy, stojących obok dworca, z pytaniem o trasę: arka Noego – dziura po meteorycie – pałac Ishak Paszy. Zamiast odpowiedzieć, człowiek woła wszystkich swoich kolegów po fachu i rozpoczyna się grupowa deliberacja na parkingu – oczywiście po turecku, czyli my w ząb nie wiemy, o co chodzi. Wreszcie pada kwota: 170 TL. Tu z kolei z naszej strony następuje udawany szok i zdziwienie i ogólna negacja podanej kwoty. Pada więc druga: 130 TL. Lepiej, ale dalej drożej niż w przewodniku, a poza tym jest luty, nie ma turystów i ceny powinny być niższe. Rzucamy więc swoją propozycję: 100 TL. Załamka po stronie taksówkarzy 🙂 Machanie rękami, znów deliberacja i… wszyscy zgodnie rezygnują i odchodzą z parkingu. Teraz konsternacja u nas. Myśl: poczekamy chwilę, poudajemy zamyślenie, a potem wrócimy i zaakceptujemy te 130 TL – trudno. Ale zanim zdążamy plan zrealizować, z budynku dworca wraca do nas jeden z taksówkarzy i… zgadza się na 100 TL. Czy jednak się udało.





Jest godzina 7:00. Wracamy do dworca po manatki, pakujemy wszystko do taksówki, która okazuje się mocno zdezelowanym, nieoznaczonym żadnym znakiem „taxi” i przegrzewającym się samochodem i z dość barwnym, kurdyjskim (co podkreśla) kierowcą. Zanim jednak pojedziemy zwiedzać, autko trzeba zatankować. Nadchodzi…
Scenka rodzajowa nr 2: Tankowanie. O konieczności tankowania kierowca nie zdążył nas uprzedzić, stąd zatrzymanie się auta była samo w sobie dla nas zaskoczeniem. Tym bardziej, że podjechaliśmy pod… prywatny dom. Nastąpiła szybka rozmowa taksówkarza z gospodarzem, przekazanie „biletów narodowego banku tureckiego” temu drugiemu przez pierwszego i dopiero teraz wpadamy na to, że będziemy tankować 🙂 Gospodarz z wielkiego plastikowego baniaka, starą partyzancką metodą, czyli wężykiem i lejkiem, wprowadził paliwo do baku naszej „taksówki”. Pojęcia nie mamy, jak mierzył ile wlał, taksówkarz też jakoś nie palił się do mierzenia ile dostał. Pewnie to nie było istotne 🙂 A paliwo pewnie zza irańskiej granicy, w końcu w Iranie paliwo kosztowało kilkadziesiąt groszy za litr (Iran jest szósty na liście krajów na świecie z najtańszym paliwem).
Pierwszym celem taksówkowej eskapady jest krater po meteorze, który spadł w okolicach Doğubeyazıt w 1892 r. Znajduje się on tuż przed przejściem granicznym w Iranem, przy okazji więc oglądnęliśmy sobie i przejście i Iran z odległości dosłownie kilkudziesięciu metrów. O bliskości granicy niech świadczy fakt, że przed dojazdem do krateru musieliśmy przejść kontrolę dokumentów na przydrożnym posterunku wojskowym.


Sam krater okazał się robiącą niewielkie wrażenie, sporą dziurą w ziemi o regularnym, okrągłym kształcie. Jest to drugi co do wielkości krater po meteorze na całym świecie, ale zdecydowanie bardziej interesował nas świetny widok na Ararat, jaki rozpościerał się z terenu, na którym znajduje się krater.

Góra Ararat jest najwyższym szczytem Turcji, posiada dwa szczyty: 5137 m i 3896 m, oba w czasie naszej wizyty były na szczęście widoczne, często zdarza się, że pokrywa je mgła lub chmury (ale my jesteśmy tu w lutym, w krystalicznym zimowym powietrzu przy temperaturze kilku stopni powyżej zera – widzialność jest znakomita). Ararat leży kilkanaście kilometrów od Doğubeyazıt, i choć to strefa zmilitaryzowana, to możliwa jest wspinaczka na jego szczyt (oficjalnie niezbędne jest uzyskanie stosownego zezwolenia). Ararat jest górą znaną z biblii jako miejsce, w którym osiadła arka Noego (o niej jeszcze w tym wpisie napiszemy sporo).
Chichotem historii jest fakt, że Ararat stoi na ziemiach rdzenie armeńskich, kiedyś zamieszkałych przez Ormian. Ararat dla Ormian jest górą zamieszkałą przez bogów, mniej więcej tak jak Olimp dla starożytnych Greków. Ormianie nie mogą się do dziś pogodzić z tym, że Ararat leży w granicach Turcji, a nie ich kraju. Pomimo tego, Ararat jest symbolem współczesnej Armenii. Jest ważnym elementem krajobrazu Erewania, stolicy Armenii, a której także widać szczyt. Ararat był drukowany na armeńskich banknotach (był także na banknotach tureckich).






O ile szczyty Araratu prezentują się zjawiskowo i niezwykle fotogenicznie, to jego wysokość nie robi specjalnego wrażenia, choć powinna, bo to najwyższa góra, jaką widzieliśmy podczas wszystkich naszych podróży. Najwyższy szczyt Europy, Mount Blanc, który widzieliśmy podczas wakacyjnej podróży do Hiszpanii w 2012 r., jest niższy od Araratu, a pomimo to wrażenie robił większe. Wytłumaczenie jest proste – teren na którym leży miasto Doğubeyazıt i cała okolica, sam w sobie jest już wysoko położony (ponad 1600 m n.p.m.), stąd Ararat, wystając ponad niego o nieco ponad 3,5 km wydaje się niższy niż powinien. Ararat jest widoczny wokół Doğubeyazıt z każdego miejsca i będzie nam towarzyszył do końca naszego kilkugodzinnego pobytu w mieście i okolicach.
Zmieniamy miejscówkę i przejeżdżamy znacznie bliżej miasta i jakieś 20 km przed nim skręcamy przy kierunkowskazie do „Nuhun Gemisi”, czyli do arki Noego. Tak tak, w okolicach Doğubeyazıt Turkowie odnaleźli coś, co jak twierdzą jest pozostałością po biblijnej arce Noego (w końcu leży całkiem niedaleko Araratu). Choć nigdy nie zostało to potwierdzone, wg odkrywców pewne fakty potwierdzają związek znaleziska z arką Noego:
- kształt przypominający statek lub łódź, ze spiczastymi zakończeniami;
- długość dokładnie odpowiadająca długości biblijnej arki (515 stóp);
- miejsce znaleziska – okolice Araratu, co jest zgodne z biblijnymi zapisami;
- znalezisko zawiera potwierdzone badaniami resztki skamieniałego drewna;
- znalezisko zawiera resztki elementów wykonanych z aluminium i tytanu, które są dziełami człowieka;
- w kształcie znaleziska da się wyodrębnić regularne elementy szkieletu statku (np. pozostałości belek nośnych szkieletu);





Czy to, co tam można zobaczyć, jest rzeczywiście resztkami arki Noego, nie wiemy i być może już się nie dowiemy. Warto jednak tam podjechać, by je zobaczyć w niesamowitej, górskiej scenerii. Powyżej arki znajduje się góra, ukoronowana stromą skałą, zwaną „ścianą niebios”. A jak obrócić się do arki tyłem, to zobaczymy… oczywiście Ararat w pełnej krasie. Przy okazji brodzenia po kostki w tureckim śniegu (przypominamy, jest luty), korzystamy z okazji porzucania się śnieżkami i wsiadamy w nasze „taxi”, by dojechać do ostatniego przystanku, pałacu Ishaka Paszy.
Pałac ten znajduje się jakieś 6 km na południowy-wschód od Doğubeyazıt i prowadzi do niego dobra, asfaltowa droga (droga do arki Noego w zimie wiedzie w góry i w wyższych partiach była dość mocno obłożona śniegiem). Do pałacu Ishaka Paszy można też dojechać dolmuszem z centrum miasta. Po drodze do niego przejeżdżamy obok widocznego symbolu obecności państwa tureckiego wśród Kurdów – jednostki wojskowej, bogato wyposażonej w widoczne wprost z ulicy czołgi.
Ishak Pasza, pisownia oryginalna İshakpaşa, był osmańskim generałem, jednym z wielu, którzy zarządzali regionem w imieniu imperium. Wybudował pałac, nazwany potem jego imieniem. Budowa rozpoczęła się w 1685 r. i trwała aż 99 lat (ukończono ją w 1784 r.). Pałac miał podobno 365 pokoi (tyle, ile dni w roku) i dziś nazywany jest pałacem z baśni Tysiąca i Jednej Nocy, choć z baśnią tą nie ma nic wspólnego. Wstęp do niego jest płatny (5 TL od osoby dorosłej). Zostawiamy naszego taksówkarza i idziemy zwiedzać pałac.
Zanim jednak wejdziemy na teren pałacu, naszą uwagę zwraca pobliska skała z widocznymi pozostałościami po twierdzy. Pamięta ona czasy królestwa Urartu i funkcjonowała ok. X wieku p.n.e. (królestwo Urartu istniało pomiędzy XIII a VI w. p.n.e.). Widoczek twierdzy uzupełnia malowniczy meczet oraz stojący po drugiej stronie drogi budynek, zwierający ważne dla Kurdów symbol – grobowiec kurdyjskiego pisarza i poety, Ahmeda Khani, żyjącego w XVII / XVIII w. Wciąż jest grobowiec celem wielu szkolnych wycieczek.




Sam pałac Ishaka Paszy zdecydowanie wart jest zobaczenia, choć część zawalonego stropu zastąpiono irracjonalnie nowoczesnym szklanym dachem, co wygląda kompletnie bez sensu. Na szczęście widać to tak naprawdę dopiero w środku. Do pałacu wchodzimy niezwykle okazałą bramą wprost na pierwszy z dziedzińców, zawierający pomieszczenia strażników oraz fontannę. Tu jeszcze wstęp miały osoby z zewnątrz: kupcy i goście. Wąskim przejściem w dół dotrzeć stąd można także do lochów.
Drugi z dziedzińców, do którego docieramy przez kolejną widowiskową bramę, dostępny był w przeszłości już tylko wyłącznie dla rodziny władcy oraz gości specjalnych. Najbardziej spektakularnym jego elementem jest z pewnością meczet z kopułą, bogato zdobiony z zewnątrz, przed którym znajduje się równie bogaty w zdobienia mały grobowiec. Nie wiadomo dokładnie, czyje szczątki zawiera, ale data jego powstania (1799 r.) pokrywa się z datą śmierci fundatora pałacu, Ishaka Paszy. W pomieszczeniach otaczających dziedziniec znajdowały się także pokoje niewolników, harem oraz prywatne apartamenty władcy oraz jego rodziny.

Kolejną zdobioną (chyba najładniejszą) bramą wchodzimy na teren dawnego haremu, w którym nie wszystkie pomieszczenia są udostępnione dla zwiedzających. Zobaczyć można m.in. salę ceremonii i kuchnię i łaźnię. Na koniec zwiedzamy pałacowe lochy. Cała wizyta w pałacu Ishaka Paszy zajęła nam ok. 50 minut, w lutym praktycznie nie mieliśmy „konkurencji” w postaci innych turystów. A sam pałac uznawany jest za drugie (po stambulskim pałacu Topkapi) arcydzieło pałacowe architektury osmańskiej – do tego stopnia, że pałac Ishaka Paszy uwieczniony był na tureckich banknotach (nowa wersja już nie zawiera zdjęcia pałacu).

Mniej więcej o godz.10:30 jesteśmy już w centrum Doğubeyazıt, gdzie kazaliśmy się zawieźć taksówkarzowi – mamy bilety na autobus do Van dopiero na 14:00, mamy więc czas na zjedzenie czegoś. Taxi zawozi nas do polecanej przez siebie restauracji. Zapamiętujemy jeszcze widoczny wyraz szczęścia u kierowcy na widok banknotu 100-lirowego i zajmujemy się jedzeniem kurdyjskiego kebaba, połączonym z obserwacją życia ulicy za oknem. Nie dało się zapomnieć grzejnika elektrycznego, który gospodarz, zapewne przekonany o tym, że marzniemy w temperaturze która panuje wewnątrz, raczył przystawić nam prawie do nóg (ukradkiem wyjęliśmy wtyczkę z gniazdka, bo po chwili byliśmy bliscy roztopienia).

Z knajpki postanawiamy pieszo udać się w drogę powrotną na dworzec autobusowy. Budząc zainteresowanie (głównie małolatów), trafiamy na miejski deptak, główną ulicę, wzdłuż której spacerujemy z plecakami w kierunku dworca. Bez żadnych przygód wychodzimy na drogę wylotową z Doğubeyazıt. Mijające nas grupy szczelnie odzianych kobiet o dziwo bardzo przyjaźnie uśmiechają się do Doroty, nie wiemy dlaczego. I to nie raz, ale w zasadzie każda mijana kobieta tak reaguje. Niby wiemy, że dobrze idziemy, ale dla spokoju pytamy o „otogar” dwóch stojących przy drodze mężczyzn. I tu startuje…

Scenka rodzajowa nr 3: Informacja turystyczna. Turkowie są magiczni, jeśli chodzi o udzielanie informacji. Pytamy dwóch wspomnianych mężczyzn, czy dobrze idziemy na „otogar” i dolmusz do Van. Odpowiadają, że tak, ale to daleko i żebyśmy zabrali się z nimi dolmuszem, który powinien zaraz nadjechać (wszystko oczywiście na migi, w ząb angielskiego). Dziękujemy i zamierzamy się oddalić, ale znikąd zjawia się kolejny człowiek, zwabiony widokiem turystów pytających o coś. Ten koleś z kolei twierdzi, że owszem, otogar jest tam gdzie idziemy, ale z niego nie odjeżdżają autobusy do Van, tylko z drugiego dworca – tego w centrum miasta – co jest oczywistą bzdurą, bo przecież kupiliśmy już na „naszym” otogarze bilety do Van.
I tak rodzi się dyskusja, a grono dyskutantów zaraz powiększa się o kierowcę pustego busa, który specjalnie zatrzymał się, by spytać w czym problem 🙂 On też zaoferował nam podwózkę na dworzec, ale podziękowaliśmy, twardo trwając przy wyzwaniu dojścia tam pieszo. Bus odjeżdża, my odchodzimy. Puenta pojawi się za kilka minut – bus bowiem wróci do nas (kierowca zawrócił specjalnie do nas) z ponowną propozycją pomocy – rozbawieni tym „poświęceniem” tym razem wsiadamy i zostajemy podrzuceni pod sam szlaban wjazdowy na dworzec.
Jest kilka minut przez południem, a my mamy bilet na ostatni autobus, odjeżdżający do Van, na godzinę 14:00. Czeka nas więc dwie godzinki czekania. Ale chwila, na peronie dworca stoi autobus do Van, odjeżdżający o 12:00. Pytamy więc kierowcę – co nam szkodzi – czy możemy przebukować bilety i pojechać z nim…

Scenka rodzajowa nr 4: Przebukowanie biletów. Kierowca o dziwo pozytywnie reaguje na angielskie „change ticket ?” i sam osobiście prowadzi nas do kasy, w której o świcie kupowaliśmy bilety. Przy kasie, w której oczywiście siedzi z pięciu chłopa nad jednym komputerem, rozpoczyna się najpierw rozmowa, potem dyskusja, potem kłótnia, a na końcu myśleliśmy że będą rękoczyny. Kasa odmówiła przebukowania – z tego co zrozumieliśmy (o ile można zrozumieć coś z machania przez dyskutantów rękami), kierowcy dostają zapłatę od każdego przewiezionego pasażera i zmiana spowodowałaby stratę u kierowcy kursu, z którego rezygnujemy (może już mu za nas zapłacili). W kulminacyjnym momencie krzyków, kierowca autobusu zabiera nas od kasy każe nam… wyrzucić bilety do kosza, po czym… bez biletu wpuszcza nas do swojego autobusu. Żeby kolorytu było więcej, dwóch pojedynczych pasażerów, siedzących po lewej i prawej stronie w pierwszym rzędzie siedzeń, zostaje przez kierowcę zmuszonych do siedzenia razem, tak byśmy my mogli też razem usiąść. Cały autobus łapie przez nas kilkunastominutowe opóźnienie, ale nikt nie ma z tym problemu. Godność gospodarzy uratowana, turyści są odpowiednio obsłużeni 🙂
I tak to jesteśmy w autobusie, który wiezie nas ku ostatniemu miastu na naszej trasie po południowo-wschodniej Turcji. Miastem tym jest miasto Van, znane głównie z dużego jeziora oraz… kotów 🙂 Ale więcej będzie już w następnym wpisie.
Pełna galeria zdjęć z Doğubeyazıt znajduje się na osobnej stronie naszego bloga oraz na naszym fanpage’u na Facebooku.
Dogubeyazit zwiedzałem w czerwce 2015 w drodze z Van do Kars. Z Van wyjechaliśmy o 9 rano dolmuszem. Przystanek dolmuszy jest w miarę w centrum, nie odchodzą one z Otogaru – kierunek uniwersytet, tak jak wcześniej myśleliśmy. Kursy są o 7.30, 9, 12, 14 i 16 a podróż trwa trzy godziny (20TRY/os). Z Dogubeyazit mieliśmy w planie dalszą podróż do Kars z przesiadką w Igdir. O ile dolmusze z Dogu do Igdir jeżdżą jeden za drugim to dalej do Kars już gorzej. Na przystanku dolmuszy w Dogubeyazit dowiedzieliśmy się, że ostatni busik z Igdiru do Kars odchodzi o 15, co dawalo nam 3 godziny na zwiedzenie okolicznych atrakcji i dotarcie do Igdiru. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się na wynajęcie taksówki. Koło głównego deptaku był pierwszy przystanek taksówek, drugi 200m dalej idąc w stronę pałacu. Tam też starszy taksówkarz wzbudził nasze zaufanie i po krótkim targu stanęło na 120TRY za pałac i dojechanie do Igdiru przed 15stą, co wyraźnie zaznaczaliśmy rysując zegar:) Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w kantorze i po ok. 15 minutach stanęliśmy u wrót Ishak Pasza Saraj. Pałac jak na zdjęciach, całkiem spory, dobrze utrzymany, jest malutka kawiarnia przed i czysta toaleta niedaleko bramy, wstęp 5TRY/os. Ostatnie zdjecia i jedziemy do Igdiru, mieliśmy ponand godzinę na 50km szosy, więc wydaje się, że luz. Okazało się, że nie koniecznie, bo samochód trzeba jeszcze przygotować do takiej wyprawy, zatankować i uzupełnić powietrze w oponach. Paliwo wlewane gdzieś na obrzeżach Dogu z kanistra i jeszcze bierzemy wnuka/siostrzeńca(?) naszego kierowcy. Po drodze piękny widok na Ararat więc zatrzymujemy się na 2 szybkie fotki, tu już tylko minutka. Jednak z godziny robi się 30 min i widać, że nasz kierwoca spieszy się i denerwuje. Po drodze rozmawia parę razy przez telefon, mamy wrażenie, że nie do końca wie gdzie ma jechać. Do miasta docieramy za pięć 15. Igdir wbrew moim wyobrażeniom jest tak duże jak Dogu albo nawet większy. Docieramy na otogar, któy znajduje się dokładnie po drugiej stronie miasta i okazuje się, że naszego dolmuszu tu nie ma, gdyż nie odjeżdżają one stąd do Kars. Klapa, kierowca chce nas wysadzać, ale nie chcemy się dać, zwłaszcza moja żona pozostała nieugięta, za co jej jestem wdzięczny. Kierowca taksówki rozmawia chwilę z pasażerami czekającymi na otogarze i po chwili wracamy do centrum. W samym centrum przy głównej ulicy jest mały przystanek dolmuszy i tam czeka schowany w cieniu bocznej uliczki nasz dolmusz do Kars. Jest 5 po 15 i na szczęscie jeszcze nie odjechał. W biegu kupuję bilety (po 20TRY) i od razu ruszamy. Ufff…